piątek, 13 listopada 2015

Rozdział 1


- Nie, mamo! Dam sobie radę.
- Ale, córciu, zrozum, ja się o ciebie martwię.
- Mamuś, ja wiem, ale jestem przecież dorosła. Mam prawie dwadzieścia trzy lata, został mi ostatni rok studiów, a  wyjeżdżam nie ma drugi koniec świata, tylko do Zakopanego!  – niemal krzyczę na mamę.
- Ja wiem, ale tyle ostatnio przeszłaś, jedziesz na trzy miesiące w obce miejsce. Chociaż ci z tatą torby zawieziemy tam.
- Mamo proszę, nie przypominaj – próbuję powstrzymać łzy. – Gadać jeszcze potrafię i dam sobie radę. A dwie torby to nie tak strasznie wiele.
- Ale do Kielc na dworzec cię zabierzemy i nie marudź.
- Ech, no dobrze.

***

- Pociąg do Zakopanego odjeżdża z peronu drugiego za piętnaście minut.
- No to ja się już zbieram.
- Czekaj. Odprowadzimy cię do pociągu, nie będziesz dźwigać sama tych toreb, bo tam już tak dobrze nie będzie.
- Nie no, ten pan Paweł ma mnie odebrać z dworca, to może mi pomoże, a jak nie to taka bezsilna to ja nie jestem.
Tata stawia torby na ziemi, a ja mam się pożegnać z nimi. Nie lubię tych cyrków. Na szczęście braciszek nie wygłupiał się i nie przyjechał. Całuję mamę w policzek:
- Dobrze, córuś. Trzymaj się. Do zobaczenia we wrześniu.
- No to udanej podroży i zadzwoń jak dojedziesz. – Z tatą przynajmniej tylko uścisk dłoni.
- Dobrze tato. Dziękuję. Trzymajcie się. Papa. – Posyłam im całuska.
Szukam wolnego miejsca w pierwszym przedziale. Jest. Wyglądam przez okno, a rodzice jeszcze stoją. Macham im. Oni odmachują. Mama podchodzi do okna:
- Kochanie obiecaj, że nie już będziesz płakać.
- Mam nadzieję, że z tego powodu wylałam już wszystkie łzy.
Pociąg rusza, mama odsuwa się od torów. A ja stoję w oknie i macham im, aż nie znikną mi z oczu. Siadam na fotelu i uśmiecham się sama do siebie. No dobra śmieję się, ale najbliższy i jedyny współpasażer siedzi na drugim końcu przedziału i jest to jakiś staruszek, więc może i mnie nie słyszy.
Ach, jadę do Zakopanego, gdzie spędzę całe trzy miesiące (nie wliczając kilku dni, gdy wrócę na ślub kuzyna).  Jadę do miejsca, do którego lgnie moje serce od dziecka. Pierwsza, prawdziwa i nieskończona miłość. Może nie tyle do samego miasta, a do Wielkiej Krokwi. Niestety - znanej mi tylko z telewizji. Nigdy nie byłam w górach (nie licząc świętokrzyskich), a tym bardziej nie byłam na skoczni i nie mogłam podziwiać moich kochanych orzełków. Na samą myśl jak to Kamil wygrał pierwszy konkurs właśnie na Krokiewce,a potem został mistrzem świata i olimpijskim, historyczny brąz drużyny kręci mi się w oku łza. Pamiętam, choć przez mgłę Małysza i jego mistrzowskie skoki po medale, wygraną w TCS-ie, KK, tą wspaniałą magiczną Planicę z 2011 r. Przed telewizorem nie raz prawie dostałam zawału przez nich, ale praktycznie tylko dla nich biło moje serce przez te dwadzieścia trzy lata. Przez to prawie ćwierćwiecze marzyłam, by przeżyć te wspaniale emocje pod Wielką Krokwią wraz z trzydziesto tysięczną widownią kibiców. Niestety ani w górach,  ani w Zakopanem, ani tym bardziej na PŚ nigdy nie byłam. Zawsze miałam pod górkę. Albo brak kasy, albo choroba - jak tej zimy, albo inne przyczyny, niezależne ode mnie.  Ale teraz jadę tam na trzymiesięczny staż do jakiegoś biura. Nie wiem jeszcze ani gdzie będę pracować, ani co robić, ani nawet gdzie mieszkać. „Wszystkiego dowiesz się od pana Pawła”-  tak mówiła mi pani profesor, która zajmuje się tymi praktykami.  Hmm, mówiła to z dziwnym naciskiem na słowo „ pana”. Spokojnie pani profesor, przecież pani mnie zna, ja taka łatwa nie jestem, a Pawłów to mam dość na najbliższe sto lat.


                                                                                                                                                  

No to zaczynamy :) 

1 komentarz: