- Nie,
mamo! Dam sobie radę.
- Ale,
córciu, zrozum, ja się o ciebie martwię.
- Mamuś, ja
wiem, ale jestem przecież dorosła. Mam prawie dwadzieścia trzy lata, został mi
ostatni rok studiów, a wyjeżdżam nie ma
drugi koniec świata, tylko do Zakopanego!
– niemal krzyczę na mamę.
- Ja wiem,
ale tyle ostatnio przeszłaś, jedziesz na trzy miesiące w obce miejsce. Chociaż ci
z tatą torby zawieziemy tam.
- Mamo
proszę, nie przypominaj – próbuję powstrzymać łzy. – Gadać jeszcze potrafię i dam
sobie radę. A dwie torby to nie tak strasznie wiele.
- Ale do
Kielc na dworzec cię zabierzemy i nie marudź.
- Ech, no
dobrze.
***
- Pociąg do
Zakopanego odjeżdża z peronu drugiego za piętnaście minut.
- No to ja
się już zbieram.
- Czekaj.
Odprowadzimy cię do pociągu, nie będziesz dźwigać sama tych toreb, bo tam już
tak dobrze nie będzie.
- Nie no,
ten pan Paweł ma mnie odebrać z dworca, to może mi pomoże, a jak nie to taka
bezsilna to ja nie jestem.
Tata stawia
torby na ziemi, a ja mam się pożegnać z nimi. Nie lubię tych cyrków. Na
szczęście braciszek nie wygłupiał się i nie przyjechał. Całuję mamę w policzek:
- Dobrze, córuś.
Trzymaj się. Do zobaczenia we wrześniu.
- No to
udanej podroży i zadzwoń jak dojedziesz. – Z tatą przynajmniej tylko uścisk
dłoni.
- Dobrze
tato. Dziękuję. Trzymajcie się. Papa. – Posyłam im całuska.
Szukam
wolnego miejsca w pierwszym przedziale. Jest. Wyglądam przez okno, a rodzice
jeszcze stoją. Macham im. Oni odmachują. Mama podchodzi do okna:
- Kochanie obiecaj,
że nie już będziesz płakać.
- Mam
nadzieję, że z tego powodu wylałam już wszystkie łzy.
Pociąg
rusza, mama odsuwa się od torów. A ja stoję w oknie i macham im, aż nie znikną
mi z oczu. Siadam na fotelu i uśmiecham się sama do siebie. No dobra śmieję
się, ale najbliższy i jedyny współpasażer siedzi na drugim końcu przedziału i
jest to jakiś staruszek, więc może i mnie nie słyszy.
Ach, jadę do Zakopanego, gdzie spędzę całe trzy miesiące (nie
wliczając kilku dni, gdy wrócę na
ślub kuzyna). Jadę do miejsca, do
którego lgnie moje serce od dziecka. Pierwsza, prawdziwa i nieskończona miłość.
Może nie tyle do samego miasta, a do Wielkiej Krokwi. Niestety - znanej mi
tylko z telewizji. Nigdy nie byłam w górach (nie licząc świętokrzyskich), a tym
bardziej nie byłam na skoczni i nie mogłam podziwiać moich kochanych orzełków.
Na samą myśl jak to Kamil wygrał pierwszy konkurs właśnie na Krokiewce,a potem
został mistrzem świata i olimpijskim, historyczny brąz drużyny kręci mi się w
oku łza. Pamiętam, choć przez mgłę
Małysza i jego mistrzowskie skoki po medale, wygraną w TCS-ie, KK, tą wspaniałą
magiczną Planicę z 2011 r. Przed telewizorem nie raz prawie dostałam zawału
przez nich, ale praktycznie tylko dla nich biło moje serce przez te dwadzieścia
trzy lata. Przez to prawie ćwierćwiecze marzyłam, by przeżyć te wspaniale
emocje pod Wielką Krokwią wraz z trzydziesto tysięczną widownią kibiców. Niestety
ani w górach, ani w Zakopanem, ani tym
bardziej na PŚ nigdy nie byłam. Zawsze miałam pod górkę. Albo brak kasy, albo
choroba - jak tej zimy, albo inne przyczyny, niezależne ode mnie. Ale teraz jadę tam na trzymiesięczny staż do
jakiegoś biura. Nie wiem jeszcze ani gdzie będę pracować, ani co robić, ani
nawet gdzie mieszkać. „Wszystkiego dowiesz się od pana Pawła”- tak mówiła mi pani profesor, która zajmuje się
tymi praktykami. Hmm, mówiła to z
dziwnym naciskiem na słowo „ pana”. Spokojnie pani profesor, przecież pani mnie
zna, ja taka łatwa nie jestem, a Pawłów to mam dość na najbliższe sto lat.
No to zaczynamy :)
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń